środa, 28 czerwca 2017

Aspetta e poi parla, czyli egzaminy po włosku

Jak pisałam w poście o włoskiej organizacji studiów, ponieważ niekoniecznie trzeba tu uczęszczać na same zajęcia (czytaj: robić cokolwiek w ciągu semestru:P) wszystko tak naprawdę zależy od końcowego egzaminu, który to z zasady jest tu ustny (pojedyncze przypadki pisemnych egzaminów, o których słyszałam od innych Erasmusów potwierdzają tę ogólną regułę).  
Zdania na temat, czy ustne egzaminy są lepsze czy gorsze od pisemnych będę zapewne podzielone, sama widzę i wady i zalety, niewątpliwie jest to jednak bardziej wymagająca forma (co potwierdzali w rozmowach i sami włoscy studenci), a zwłaszcza jeśli zdajesz jeszcze egzamin w bądź co bądź obcym języku (znaczy musisz mówić w owym języku całymi zdaniami na dany fachowy temat).  Pewnie dlatego Włosi zdają te egzaminy miesiącami  (otrzymane od jednej z profesorek terminy zaczynały się w czerwcu a kończyły bodajże w marcu następnego roku).  Jako Erasmusowy student tyle czasu nie masz, a kilka ustnych egzaminów dzień w dzień pod rząd (każda 'mini-sesja' trwa koło tygodnia, co oznacza, że przy przeciętnie 4-6 przedmiotach do zdania naprawdę trudno uniknąć ich zblokowania) to zdecydowanie mega wyzwanie. 
Mnie - pomimo tego, iż formalnie zdałam wszystkie 6 egzaminów w pierwszej (wczesno-czerwcowej) 'mini-sesji' - na szczęście udało się takiej 'zbitki' uniknąć. Głównie dzięki elastyczności części profesorów - którzy dali mi możliwość zdawania ciut przed (tzw. preapello, czyli nasza zerówka) lub po oficjalnych datach owej sesji - miałam zwykle kilka dni pomiędzy kolejnymi egzaminami (między pierwszym a ostatnim z nich upłynęło jakieś 2.5 tygodnia). Jedyną kumulacją (za to - z uwagi na przedmiot - konkretnie wymagającą) było zdawanie w jednym podejściu (u tej samej profesorki) dwóch egzaminów z literatury angielskiej.
Z pewnością trudno powiedzieć, iż owe egzaminy z racji naszego specjalnego Erasmusowego statusu miały charakter symboliczny. Oczywiście trudno przy egzaminie ustnym do końca stwierdzić, jakie były kryteria oceny (czy została ona np ciut podwyższona), ale pytania na pewno były bardzo konkretne (tylko na jednym egzaminie usłyszałam  'proszę powiedzieć, co pani przygotowała', inni nie dawali takiej lajtowej możliwości wyboru:P) Czułam się więc naprawdę porządnie przepytana i, aczkolwiek sama zdałam wszystko przy pierwszym podejściu, nierzadkie były także casusy oblania Erasmusowych studentów (wtedy oczywiście trzeba zdawać w kolejnym terminie). Dodać tu muszę, ze Włosi mają specyficzny system ocen: otóż przyznaje się je cyfrowo jak u nas, ale od 1 do 30. 30 to ocena maksymalna, a najniższa pozytywna ocena to 18 (czyli standardowe 60%).
statino
Jedną z najbardziej uciążliwych rzeczy przy ustnym egzaminie - w jakim kraju by się on nie odbywał -  jest oczywiście konieczność czekania na swoją kolej i to mnie także we Włoszech nie ominęło (5h! a innym zdarzało się jeszcze dłużej)
Specyfiką włoskich egzaminów ustnych jest natomiast fakt, iż odbywają się one 'przy drzwiach otwartych', co oznacza iż nie ma komfortu siedzenia samemu oko w oko z profesorem (czy raczej komisją, przynajmniej tak to powinno być formalnie, bo w praktyce byłam pytana i tylko przez jedną osobę), ale za twoimi plecami 'kotłuje się' reszta zdających studentów (gdy egzamin odbywa się w wykładowej auli - bardziej bezpośrednio, gdy w gabinecie profesora - 'wiszą' w drzwiach wejściowych nasłuchując pytań:P)  Mnie to zdecydowanie nie pomagało.
Aczkolwiek studenci Erasmusa nie muszą się rejestrować na dany termin egzaminu poprzez uczelnianą platformę obowiązywało nas zwykle posiadanie dokumentu zwanego statino, który jest czymś w rodzaju indywidualnej karty egzaminacyjnej. Poza tym wykładowcy mieli jeszcze wielkie księgi egzaminacyjne, w których odnotowywali szczegóły każdego egzaminu (dane studenta, zadane mu pytania, ocenę itp) i w których należało się na koniec podpisać. Od razu wypełniali nam też tutejsze namiastki indeksu (to największa moim zdaniem zaleta ustnych egzaminów - wynik masz od razu i od razu wpisany wszędzie, gdzie trzeba).
Tak wygląda pozytywny efekt włoskiej sesji ;)
Oczywiście, podobnie jak i w Polsce, niekoniecznie najbardziej cieszą te najwyższe oceny. Ja zatem największą satysfakcję mam z egzaminu z literatury włoskiej, który (jako jedyny) zdecydowałam się zdawać po włosku (znaczy propozycja wyszła od profesora, ale uznałam, że ma to sens, zwłaszcza po tym, jak irytowała mnie literatura angielska po włosku:P)  i faktycznie (pomimo tego, iż - specjalnie - byłam pytana przez najlepiej znającego angielski asystenta) tak to zrobiłam (może wtrąciłam ze dwa słówka po angielsku;)). Choć oczywiście 30/30 od brytyjskiego profesora, który oceniał nie tylko, co merytorycznie mówimy, ale i jak po angielsku też ma swoje znaczenie ;)
Nie było znaczy najłatwiej, ale niewątpliwie przeżycie włoskiej sesji to cenne doświadczenie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz