To trochę przewrotne, iż rejon dość bliski miejscu mojego erasmusowego pobytu (i będący wizytówką półwyspu) zwiedziłam dopiero na samym końcu (nie licząc znaczy Monte San Angelo). Ale po prostu najpierw czekałam z odwiedzinami wybrzeża na prawdziwe lato a potem... potem jeszcze zeszło;)
Bazą noclegową stało się Rodi Garganico: najstarsza ponoć osada na półwyspie, położoną - a jakże na wzgórzu i skale. Malutka mieścina, w której poza plażowym sezonem zapewne nic się nie dzieje, a i w sezonie niewiele. Ale oczywiście, jak to na południu Italii - wieczorem tłum wylega na starówkę na obowiązkowa passegiatę:) Po okolicy udekorowanej nie tylko od święta. Tego będzie mi brakować w Polsce...
Oczywiście jak na miejscowość turystyczną z tradycjami przystało można było podegustować i kupić masę produktów lokalnych:
Miasteczko ma też port:
Podobnie malutkie Peschici (którego nazwa frustruje mnie, bo za cholerę nie mogę się jej nauczyć poprawnie wymawiać:/) to jeszcze więcej wspinania się. Różnica jest też taka, że jest bardziej białe (znaczy wapienne), ma więcej uroczych uliczek, no i zamek (hmm... w zasadzie jego resztki)
Na koniec najbardziej znany kurort czyli Vieste. Troche się bałam, że poza plażami i tłumami turystów nic tam nie będzie, ale na szczęście Lonely Planet miało rację, że Vieste ma jedno z najpiękniejszych centro storico w Apulii!
...ale do zamku wejść nie można, bo jest obiektem wojskowym! :O |
Nie udało mi się też zobaczyć trabucchi... :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz