Gdyby ktoś przed lekturą książki Kępińskiego spytał mnie, czy byłam w Abruzji, powiedziałabym, że oczywiście tak. Bo przecież byłam w Pescarze (zwiedzając nawet Museo casa natale d'Annunzio, czyli dom w którym urodził się ten tyleż słynny co kontrowersyjny włoski poeta i awanturnik polityczny) czy w Ortonie (tam zamiast do fontanny z winem trafiłam na grób św Tomasza). Pewnie nie tak wiele, ale też pierwsze spotkanie z regionem nie urzekło mnie, by chcieć eksplorować Abruzję głębiej. Lektura "W cieniu Gran Sasso". Kępińskiego udowodniła mi jednak, że tak naprawdę to ja Abruzji nie widziałam. I że muszę to koniecznie nadrobić, bo to fascynujący włoski region. I że tego prawdziwego abruzyjskiego ducha powinnam szukać raczej w górach niż nad morzem. Niekoniecznie aż w tytułowym Gran Sasso (najwyżej położonym pasmie Apeninów), choć to tam można zobaczyć wciąż resztki słupów granicznych - ślady najdłużej trwającej granicy Europy między Królestwem Sycylii a Państwem Kościelnym. Jednak to góry zdają się stać (podobnie zresztą jak w przypadku Liguryjczyków czy Lukańczyków) za specyficzną mentalnością Abruzyjczyków.
Abruzzo forte e gentile - jak określił to Primo Levi. Jak tu jednak nie być twardym, gdy natura wokół może i piękna, ale jakoś mało przyjazna codziennemu życiu, twój region znajduje się niby w środku kraju, a jednak mało kto zdaje się specjalnie wiedzieć o jego istnieniu, i nawet jeśli jest bezpośredni pociąg z Rzymu (bo wszak Abruzja sąsiaduje z Lacjum), i to z pięknymi widokami z okien, to tak mu daleko do standardu kolei XXI wieku, że prawie nikt nim nie jeździ (wybierając dużo szybsze autobusy). Gdy zwyczajowa w każdym chyba włoskim regionie duma ze swej historii i tradycji nie bardzo przekłada się na jakość teraźniejszego życia. Życia w cieniu nieustającego zagrożenia sejsmicznego, które stało się czymś tak oczywistym, że niektórych rumowisk nawet już nie próbuje się odbudowywać, tworząc nowe życie obok ruin. Gdy wreszcie nawet mafiosi nie są tu całkiem lokalni, bo zwykle zostali zesłani przez ościenne mafie na banicję do Abruzji (i tu trafiam na nader fascynujący, jakże lokalny dla mnie ślad, nie tylko że polski, ale wręcz krośnieński;)). Trudno w takich warunkach o wielkie poczucie sprawstwa i kontroli, nieraz zostaje właśnie być twardym. I milczeć, bo jak pisze Kępiński 'tu nie strzępi się języka niepotrzebnie'. Ale jednak gentili i taki właśnie, pełen wręcz czułości, obraz Abruzyjczyków płynie właśnie z książki Kępińskiego, samego pół-localsa. Autor nie próbuje nas przekonać, że sam wszystko tu już zna i rozumie. Ale czuć, że go to fascynuje, że kocha ten region i jego mieszkańców.
I chyba właśnie to urzekło mnie tak bardzo, że myślę o podróży śladami "W cieniu Gran Sasso". Tak by poznać choć trochę prawdziwą Abruzję. Tę forte e gentile. Próbującą żyć jednocześnie w cieniu przeszłości i niepewnej przyszłości. A jaki może być większy wyraz uznania dla autora książki podróżniczo-reportażowej niż sprawienie, że czytelnik chce ruszyć opisywanymi przez autora tropami? Może tylko sięgniecie po kolejną książkę tegoż autora (bo Szczury z Via Veneto zawstydzająco długo kurzą mi się na półce..)